poniedziałek, 28 listopada 2016

Furia mać!

Sylwia Kubryńska: "Furia mać"













Furia to mało powiedziane. To nie jest zwyczajna, trawiąca nasze społeczeństwo, złość. To nie jest zawiść, zazdrość i nienawiść. To nawet nie jest normalny, ludzki gniew. Nie. To szalona agresja w czystej postaci. Wirujący szał, naszpikowany obłędnym ogniem oburzenia. To taniec prostackiego pieniactwa z wściekłością zdradzonej żony. To irytacja podszyta sarkastycznym wnerwieniem. To rozszalały żywioł słusznie wzburzonej krwi na nasze swojskie polskie społeczeństwo. Na obłudę, zakłamanie, dwulicowość. Na chamstwo, lenistwo, obcość. Na człowiek człowiekowi wilkiem. Na agresję zamkniętą w kolejnym powojennym pokoleniu. Na życie.
Na zagorzałe spory polityczne.
Na mężowskie zdrady.
Na popierdolone układy.
Na wszechogarniający wkurw.
To ferwor szaleństwa doprawiony ironicznym jadem.
Szyderstwo i kpina.
Amok. Szał. Furia.

Z początku mnie zachwyciła. Wyszydza naszą polskość do podszewki. Każdy z nas chciałby tę wściekłość wyrazić, a nie każdemu staje odwagi.
W połowie następuje przesyt agresją... Łakome komórki krwi wysycają się adrenaliną i nie wchłaniają jej w większych dawkach.

Nie skończyłam...

wtorek, 1 listopada 2016

27 pięter - Somer

Bradley Somer: "27 pięter"













Oczywiście, że przyciągnęła mnie okładka i nie żałuję.

Matko, jak ja nie cierpię tych napuszonych recenzji: "autor podejmuje trudny temat", "dobrze rozkłada akcenty", "to powieść o...". Ja pierdziu, zylion powielonych streszczeń z okładki. Żadnych emocji, żadnych uczuć. Wszystkie takie same. Was to nie wkurza? Po co ludzie to robią? Po co powielają treść książki, którą chcemy przeczytać. To tak, jakby pójść do kina na film, który nam wcześniej opowiedzą łącznie z pokazaniem kaskaderskich ujęć.

Wkurzyłam się, no.

Więc okładka. Tytuł. Kolorystyka. Zwierzątko.
I nie żałuję ani jednej strony.
Przyznaję, nie wytrzymałam. No nie dałam rady. Nigdy, ale to NIGDY nie zaglądam na koniec. Poznałam kiedyś namiętną czytaczkę książek. Połykaczkę. I ona czytała wszystkie od tyłu. Najpierw czytała zakończenie. Potem śledziła akcję. Nigdy jej nie pojęłam.
Tym razem jednak nie dałam rady wytrzymać to napięcie, czy rybka przeżyje. Gdy tylko autor zdradził, że nie dowiemy się tego przed rozdziałem LIV, szybciutko sprawdziłam wynik. Wiadomość [..] mnie uspokoiła, więc wróciłam do początku.
Och, jak mnie drażniła ta przerywana akcja. Ja lubię wiedzieć wszystko od razu. A tu autor cedzi historyjki wszystkich bohaterów po kawałku. Ta misterna przeplatanka losów bohaterów, spięta klamrą spadającej przez 4 sekundy rybki, która ma szansę zajrzeć w kilka światów, a my dzięki niej, je zgłębić, to majstersztyk jedności czasu.
Cedziłam sobie rozdziały, żeby za szybko nie dojść... do końca.
Korowód ludzkich [i rybich] historii zostawia nas w optymistycznie nastawionych do świata i w lepszym nastroju.

Polecam serdecznie *****

poniedziałek, 24 października 2016

szwedzcy seniorzy

Catharina Ingelman-Sundberg



Ha ha ha! Ubawiłam się setnie!
Bezpretensjonalna, lekka komedia. Nikt tu nie będzie oceniał poziomu literatury. Po prostu świetny "kryminalik" z zaskakującymi bohaterami.

Polecam niezwykle gorąco *****

----------
Przydałby się prequel wyjaśniający jak żyć, żeby w tym wieku zachować trzeźwość umysłu.

wtorek, 11 października 2016

Jolanta - Chutnik

Sylwia Chutnik: "Jolanta"



Noooo...
Smutna, gorzka, trudna, depresyjna, fioletowa...

Mało czytam Chutnik, naprawdę wolę się dobrze zabawić niż porządnie spłakać. Wolę, żeby mnie bolał brzuch ze śmiechu niż zęby z wściekłości. Wolę iść spać w dobrym nastroju niż pogrążona w czarnej melancholii. Może w ramach entropii.

Zaryzykowałam.
Najbardziej podobała mi się lokalizacja - za trzema fabrykami, za trzema kominami stały sobie trzy punktowce, wyznaczając cezurę w ciągnącej się jak makaron ulicy jagiellońskiej. dalej nie było już nic, w bólach rodził się tarchomin, na który składało się kilka bloków i jedna podstawówka ze świetną drużyną harcerską [szczepem właściwie], rządzonym przez drobną acz dzielną Andzię. ale to było już w innym wymiarze. tkanka miejska kończyła się tymi trzema punktowcami, stojącymi pośrodku niczego, strzelającymi w puste niebo, stawiając wyzwanie nicości.
jeden z nich już się dawno rozleciał, resztę jakoś połatali.
a, przepraszam. WDA tam było. drukarnia akcydensowa znaczy się, która co roku organizowała kolonie w Miłkowie. ech, kolonie zakładowe...
Drugi element, który mnie urzekł to wiek bohaterki, zbliżony do mojego. podobieństwo przeżyć [PRL, szarość bloków, wyjazdy do Niemiec po towar, bandyterka lat 90.]
Na tym podobanie się kończy.
Nic wspólnego z Jolantą nie mam. Nie skakałam z dachu, nie miałam dziecka za młodu, nie znalazłam nigdy trupa, nie wytykali mnie palcami. ojciec odszedł po cichu, matka żyje dotąd.
i całe szczęście - chciałoby się rzec.
przyznam się w cichości - nie dotrwałam. zajrzałam cichaczem na koniec, żeby sprawdzić, czy przypadkiem jednak nie pożyje trochę dłużej...
ten szary fiolet przytłoczył zanadto.

właśnie, czemu tło okładki nie jest fioletowe?

piątek, 7 października 2016

Dom naszej pani Klejzerowicz

Anna Klejzerowicz: "Dom naszej pani"














Tym razem jestem pewna. Kryminalik dla dzieci. Dwa tygodnie minęły i nic nie pamiętam. Dobra, ściągnęłam. Atlandyna versus Tartessos. Nic ponadto, co wiadomo ze szkoły. Znowu niewyraźne postaci. Pan Emil Żądło to chyba kontynuacja "Emila i detektywów". Chociaż nie, tamto wspominam niezwykle sympatycznie, tego już nie pamiętam. Trochę ledwie liźniętej historii. Gdańsk w bardzo dalekim tle. Zieje nijakością.

Nie polecam *----


Czarownica Klejzerowicz

Anna Klejzerowicz: "Czarownica"



No. Ani dla dzieci, ani dla dorosłych. Prostacko nudny język. Bohaterowie płascy, z papieru wycięci. No poleciała łezka nad losem dziewczynki, a może rozterek niedoszłych rodziców, już nie pamiętam. Za miesiąc zapomnę, że w ogóle czytałam. Niemęski facet, niekobieca facetka, która pozostaje bierna w obliczu adopcji. Psychologicznie nic nie pasuje.

Plusem jest tematyka, okoliczności przyrody, spacerujące koty oraz postać głównej bohaterki. Z charakterem zaznaczona postać dzikiej dziewczynki, która z dnia na dzień zmienia się w grzeczną dziewczynkę. Co za kiczowaty banał.

Kiczowaty kicz.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Uległość - Houellebecq

Michel Houellebecq: Uległość

 

Zachęcił mnie pan w bibliotece. Roboty w bród, czasu na pierdoły nie ma, książka przeleżała miesiąc niemal nietknięta, więc przeczytawszy pierwszy rozdział postanowiłam ją zwrócić. Smętne życie uniwersyteckiego profesora nie wciągnęło. Swoją drogą czemu od wieków zachwycamy się pozycjami, w których bohaterem rządzi niemoc i brak pasji? Począwszy od Gustawa/Konrada poprzez paru innych, aż do dzisiejszych utworów, w których bohater nijaki staje się laureatem nagrody Nobla [Mondiano]?

Napotkany przypadkowo gość tej samej biblioteki stwierdził, że jak zacznę, to się nie oderwę [zapomniałam już nawet, że wszak byłam zaczęłam]. Dlatego dałam powieści drugą szansę, przezornie zaczynając od któregoś z kolei rozdziału.

Istotnie nie oderwałam się, ale tylko dlatego, że akurat wypadło słoneczne święto państwowe, z którego i ja postanowiłam skorzystać.

Wizja dość apokaliptyczna, całkiem wydaje się prawdopodobna w czasach, gdy muzułmanie zostają właścicielami uniwersytetów [i drużyn piłkarskich]. Chytry plan pokojowego zajęcia Europy i przejęcia nie tyle gospodarki, co edukacji może przynieść całkiem dobre efekty.

W czasach, gdy chrześcijaństwo wydaje się w odwrocie lub przynajmniej w impasie, islam stanowi całkiem lukratywną alternatywę, zwłaszcza - jak się okazuje - dla mężczyzn. Gdy wszelkie wartości upadają - rodzina, miłość, związek, zwykłe relacje - posłuszna żona czy dwie wydają się opcją nie do pogardzenia. Ulega jej nawet wydawałoby się inteligentny ateista.

Jeszcze raz zwycięża populistyczna wizja rozdawnictwa, tym razem pod szyldem ŻONA+. Istotnie ludzie lubią, gdy im mówić, co mają robić. Widocznie lubią też aranżowane małżeństwa.

Jak zwykle kilka świetnych cytatów umknęło w ferworze czytania. Nieco nazbyt intelektualne wywody polityczno-religijne nużą, ale łatwo je przeskoczyć [lub się w nie zgłębić - zależnie od potrzeb].

Zakończenie pozostawia głęboki niesmak wywołany poczuciem dengrengolady europejskich wartości, sprowadzając dorobek parotysiącletniej kultury do żarcia i bzykania.

Mimo absmaku polecam *****

niedziela, 3 lipca 2016

Nie ma takiego miasta - Konatkowski

Konatkowski: "Nie ma takiego miasta"















Uwielbiam powieści, w których jedną z głównych ról gra miasto. Jeszcze lepiej czyta się książkę, gdy główny bohater jest bliski czytelnikowi. Dlatego najlepiej wchodzą mi opowieści z Warszawą w tle. Gorzej z Londynem.

Fajne dialogi, miłe tło, gorzej z motywem. Ale to już chyba mój kłopot. Nie mogę znaleźć normalnego kryminału [pani zabija pana z miłości na przykład lub choćby dla pieniędzy]. Nie będzie dziesięciu podejrzanych, a czytelnik ma przyjemność zgadywać mordercę. Niech no nawet lokaj zabije [jak sugeruje autor], ale czy te motywy nie mogą być bardziej prozaiczne. Bez narkotyków się nie da? Bez mafii, tortur? Nie, nie mam żalu do pana Tomasza. Taki ogólny żal we mnie tkwi. Zadra.
Niedawno ktoś mi zarzucił, że chciałabym, żeby świat był idealny, a on nie jest.
Z kryminałami jest podobnie. Gdzież naśladowcy mistrzów? Gdzie rozkładanie psychiki zamordowanego i mordującego na drobne? Nie ma. Teraz są Służby Specjalne, agenci, wywiady, popieprzeni policjanci, kłamstwa, partyjniactwo, narkotyki i sterylne laboratoria.

Ech, nie nadążam ja za tym światem.

Wracając do Londynu, którego nie ma - szczerze mówiąc nie rozumiem użycia tego cytatu w tytule - wszystko ogarnięte, ułożone, porządne, podlane historią obu miast. Smaczki w postaci taksówkarza, który robi quizy, nie-teścia, który wie wszystko i angielskiego komisarza są jak pieprz we flakach.
Z olejem.
Czy to tylko mnie mylą się bohaterowie na tę samą literę alfabetu? A co robić, gdy jest trzech Andrzejów-Andych? Cofać się i sprawdzać, który jest który. Co robić, gdy mało znacząca postać wraca po trzystu stronach, o której następnego nie pamiętamy już dawno nic?

Zdegutowana, ale potrafiąca docenić kunszt i zaangażowanie -
polecam ****+

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Czubaj - Piąty Bitels

Mariusz Czubaj: "Piąty Beatles"



Od dziecka uwielbiam kryminały. Wychowana na Joe Aleksie i Zeydlerze-Zborowskim niestety trudno mi się odnaleźć w świecie współczesnej literetury z dreszczykiem.
Mroczne skandynawskie powieści pozostawiają czytelnika w zamglonej depresji. W pozostałych potykam się o zmasakrowane zwłoki poddawane długim torturom... Moj powrót do Ewa Wzywa 07 okazał się jednak fiaskiem - okropnie trącą myszką. Trzeba z żywymi naprzód iść...
Więc idę.
Całe szczęście, że pierwszy Czubajowy trup uległ wychłodzeniu [to dość miła forma odejścia] i dopiero ostatniemu wyrwano paznokcie. I tak łagodniej niż u Krajewskiego.
Ad meritum jednak. Jedna z lepszych intryg ostatnio przez mnie czytanych. Rozwlekłość dochodzenia nie nuży - przeciwnie, pozwala spojrzeć sprawę z wielu stron. Dziwne, że strzelba w postaci plecaka kolesia ze stolicy strzela tak słabo. Trochę męczą szalone wycieczki po różnych zakamarkach Polski, choć mamy już dwie autostrady.
Głównego bohatera da się polubić, nie pokochać, ale jakoś tak po ludzku go zrozumieć. Na pewno łatwiej niż Popielskiego.
Wisienką na torcie jest studniówka mojego rocznika w rywalizującej szkole - niewiele brakowało, żebym na niej była...
Intryga dość zagmatwana - niełatwo samemu wpaść na rozwiązanie [nie jest to holmesowski styl dedukcji].

I czy aby na pewno to nie Warszawa powinna rozwiązywać sprawę zabójstwa mieszkańca Katowic w Pile? [w czasach, gdy nad Piłą jeszcze latały samoloty, wojewoda Śliwiński kazał pomalować płoty...]

Stanowczo wracam do kryminałów.
Polecam *****


niedziela, 12 czerwca 2016

Houellebecq - Mapa i terytorium

Michel Houellebecq: "Mapa i terytorium"



Chciałoby się napisać: wchłonęłam. Nieprawda. Czytałam skokami.
Fatalistyczny mizantrop próbuje przeżyć jakoś życie. Dziwnym trafem odnosi sukcesy na polu artystycznym. Wciąż nie wiem, czy tworzył dobrą sztukę, czy wstrzelił się konceptualnie w rynek. Jego mizerny żywot nie wypełnia żadnej pustki. Rodzi się samotny i umiera bez przyjaciół ani rodziny. Podobnie jak jego ojciec i mentor.
Cały świat właściwie podąża prostą drogą ku zagładzie. Zgadzam się z tą tezą, ale czy chcę, żeby ktoś mi o tym przypominał? Czy chcę o tym czytać i tym się przejmować?
Od południa [kiedy skończyłam] chodzę rozmemłana. Choć to naprawdę kawałek świetnej literatury, to pozostawia nieokreślony niepokój, rozstrój i ogólne niezadowolenie.

Wyższość harlekina przejawia się jedynie w aspekcie nastroju, jaki lektura po sobie pozostawia. Zakończone happy endem losy bohaterów wprawiają czytelnika w dobry nastrój, nadpsuty jedynie niesmakiem po kiepskim warsztacie pisarza, na który nie mamy wpływu. Tutaj mistrzowskie władanie piórem pozostawia niesmak innego rodzaju...

Sam pisarz wydaje się osobowością narcystyczną - morduje sam siebie, w dodatku coś dziwnego robi ze swoimi zwłokami. Jak się okazuje - dla pieniędzy.

Polecam miłośnikom dobrej literatury ****+



czwartek, 7 kwietnia 2016

Las, 4 rano - Kolski

Jan Jakub Kolski: "Las, 4 rano"



Jestem zachwycona.

Mocne i delikatne.
Nieludzkie i humanistyczne.
Zwierzęce i ludzkie.
Wkurza i przyciąga.
Nędza i blichtr.
Zło i rubaszność.
Śmierć i trwanie.
Gorycz i słodycz.
Wszystko. I nic.

I smak na języku.

Czytajcie.

sobota, 27 lutego 2016

Śmierć frajerom

Grzegorz Kalinowski: "Śmierć frajerom - Złota maska"



Wstrzymałam się z opisem, choć nie czytam jej już od dwóch tygodni. To jest tak zajebista* książka, że po czterystu stronach doznałam przesytu i nie mogę jej skończyć. Może po prostu jest za długa?
Mam coś takiego, że czasem wyłączam się w najlepszych chwilach życia, bo więcej nie wsysam. Nie ogarniam. Nie wchłaniam.
Po pierwsze: język! Wspaniała stylizacja z podziałem nawet na dzielnice. Koleś z Grochowa jest niewyjęty. Od razu można poznać, że przyjechał zza Wisły. Wola też miała swoje konstrukcje i słowa. Ileż powiedzonek z dzieciństwa mi się przypomniało! Używała ich głównie babcia [z urodzenia Węgierka [!]] i moja mama. Nie wiedzieć czemu, teraz ich nie używa. Chylę czoła - kawał dobrej stylizacji.
Po drugie: opisy miejsc. Druga babcia opowiadała mi o przedwojennej Warszawie. Dzięki niej mam ją płynącą we krwi. I tak samo tu jest. Budynki, ulice, architektura, kawał historii - na pewno sprawdzonej [już sobie wyobrażam te wieczory w archiwach], moda, styl życia, buty, berety, biżuteria, sposób zachowania, wysławiania się, traktowania ludzi zależnie od ich statusu, warunki życia... wszystko pozwala przenieść się w czasie.
Po trzecie: akcja. Wciąga. Trzyma. Trochę miłości, odrobina zazdrości, szczypta szaleństwa - jest pięknie. Kawiarnie, teatry, kina, obywatele miasta, strzelanina, historia z Piłsudskim w tle [znowu archiwa], okraszona harnasiowym tłem z prawdziwą góralszczyzną. Można czytać i smakować, chłonąć i się napawać.

I nagle: bum! Po prostu któregoś dnia już jej nie otworzyłam, nie wzięłam do ręki, może zajęta codziennością, może polityką [jakże teraz interesującą]. Nie wiem. Chyba już nie skończę, bo to biblioteczna.

---------
*tak, wiem: wspaniała, fantastyczna, cudowna. tylko że ona jest zajebista.

sobota, 2 stycznia 2016

jonasson - stulatek...

Jonas Jonasson: "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął"













OMG!
To chyba książka mojego życia. Czyli taka, którą mogłabym uznać za ulubioną, gdyby ktoś mnie o to zapytał. Do tej pory zawsze do pytanie wprowadzało popłoch w mojej głowie.

Nie cierpię aktów przerywanych. Nie lubię retrospekcji. Zwłaszcza takich, w których przeszłość jest nudniejsza od rzeczywistości. Ciągłe przerywanie wątku, żeby wyjaśnić mi przyczyny, dla których bohater znalazł się tu czy tam, strasznie mnie drażni. W tej książce było inaczej. Powrotów do przeszłości nie mogłam się doczekać. Te wszystkie spotkania z głowami państw właściwie mogłyby się komuś przydarzyć. Może z wyjątkiem brawurowego wjazdu do Korei i oddania się w ręce Kim Ir Sena... Ucieczki, przeprawy, wybuchy, przypadki - a wszystko zaprawione stoickim spokojem Szweda. Och, jakże chętnie przyjęłabym umiejętność nie wkurzania się. "Co jest, to jest, a co będzie, to będzie".

Tak czy siak musiałam sobie wydzielać rozdziały, żeby nie przeczytać jej jednym tchem. Śmiałam się na głos często, ale nie przesadnie. Język, którym bohater dystansuje się od rzeczywistości dodaje bombowego ładunku humoru.

Oczywiście, że przygody Allana od razu kojarzą się z Frankiem Dolasem. Z Forrestem Gumpem stanowczo NIE! Głupszej recencji/reklamy w życiu nie widziałam.

I pomyśleć, że miałam ją kilka lat temu w koszyku w Merlinie. Ale jakoś mi umknęła, a potem koszyk przepadł. Tym razem trafiłam na wyprzedaży w hipermarkecie. Nie żałuję!

Polecam całą duszą *****+*