poniedziałek, 8 czerwca 2015

Włoskie buty - Mankell

Henning Mankell: "Włoskie buty"


Hmmm...
Nie wiem, czego się spodziewałam... Tu włoskie buty, synonim dobrego stylu, tu pełnia skandynawskiej zimy, tu designerskie krzesła Adirondack... 

Z początku nie podołałam leniwej narracji. Odłożyłam gdzieś książkę i całkiem o niej zapomniałam. Okazało się, że zostawiłam ją w łazience, więc w "wolnych chwilach" zaczęłam czytać urywki to tu, to tam. Aż trafiłam na opis zdejmowania miary butów i... powieść pochłonęła mnie całkowicie. Zaczęłam od początku i metodycznie.

Być może do tej książki trzeba dorosnąć. Inne problemy ma czterdziestolatek, inne emeryt. Te drugie na szczęście jeszcze do mnie nie trafiają, ale też mam czasem chęć zaszyć się na bezludnej wyspie.

O umieraniu można pisać różnie: pięknie, żałośnie, odważnie lub nieprzekonująco. Nie wiem, czy Mankell pięknie opisał śmierć, raczej tak zwyczajnie, prawdziwie. Natomiast konstrukcja powieści jest niezwykle elegancko przemyślana. Akcja toczy się w odpowiednim tempie [nieco emeryckim, ale z tym tematem nie można się spieszyć], spokojnie, łagodnie [mimo kilku dość spontanicznych reakcji bohatera].

Właśnie: bohater. Starszy pan mnie wkurza. Jak większość facetów nie jest w stanie przyznać się do błędu, który w jego mniemaniu nikomu nie szkodził, zaś z punktu widzenia porzuconej - był po prostu świństwem. Kobieta wraca po latach po wyjaśnienie, na które czekała czterdzieści lat, może nawet po przeprosiny, ale nigdy ich nie otrzyma. Mnie to drażni. Właściwie nie można zaprzyjaźnić się z żadną postacią powieści, gdyż każda ma drażniące wady [może z wyjątkiem starego przyjaciela ze szkoły, ale to postać drugoplanowa]. Mimo to, po odłożeniu książki, czegoś brakuje. Może tego spokoju? Za to na pewno takiego mistrza szewstwa już nie znajdziemy.

Polecam *****

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz